Cztery razy wracała do szpitala, bo „głosy” nie pozwalały jej jeść. Twierdzi, że jako 10-latka „zaprzedała ciało i duszę diabłu”. Nie radziła sobie z emocjami, a złudne poczucie bezpieczeństwa znalazła w rygorystycznym odchudzaniu. Wyrzucała jedzenie do kosza, chowała po kieszeniach i wciąż obsesyjnie myślała o swojej wadze. Aby osiągnąć cel – okłamywała najbliższych, katowała się wycieńczającymi ćwiczeniami, a tabeli kalorycznych uczyła się na pamięć. Straciła kontrolę nad tym, co robi i ile je. Ostatecznie jednak wybrała życie. Pomimo wstydu, lęku i poczucia beznadziei nie cofnęła się i zawalczyła o siebie.
Zanim Marysia zachorowała na anoreksję była zadowoloną z życia, normalną dziewczyną. Dzień, w którym stwierdziła, że musi schudnąć – a miała wtedy 10 lat – stał się ostatnim dniem jej beztroskiego życia. Powoli zaczęła zatracać się w dążeniu do szczupłej figury. Nawet nie pamięta, kiedy przestała się kontrolować – po prostu czuła wewnętrzny przymus niejedzenia, którego nie była w stanie opanować. Kilka lat później choroba zaatakowała ze zdwojoną siłą, co drastycznie odbiło się na jej wadze. W miesiąc schudła aż 10 kilogramów. – Cztery razy wracałam do szpitala i z perspektywy czasu widzę, że gdyby nie leczenie w zamknięciu, które wtedy wydawało się torturą, to dziś nie byłoby mnie na tym świecie.
Targana skrajnymi emocjami, nigdy nie potrafiła znaleźć równowagi w swoim życiu. Gdy była smutna jadła tony słodyczy, by później drastycznie ograniczać jakiekolwiek jedzenie. Wykazywała się empatią i dbała o relacje z ludźmi albo izolowała się od całego świata i miała dość poświęcania się dla innych. Pełna sprzeczności, nie umiała wsłuchać się w swoje wnętrze, wciąż uważając, że czegoś jej brakuje. Goniła za doskonałością.
Gdy cały świat był najważniejszy…
Zawsze uważała, że jest mniej ważna niż inni i stawiała siebie na dalszym planie, gdzieś z boku. Jej życie toczyło się wokół młodszych sióstr, chorej babci, kiepskiej sytuacji materialnej, rodziców i ładniejszych koleżanek. – Zawsze ważniejsze były sprawy innych – moje potrzeby się nie liczyły. Zgadzałam się na to, odbierając sobie prawo do odczuwania. Nie mówiłam o tym, co mi się nie udaje czy nie podoba. Zatraciłam się w uleganiu, zgadzaniu się na wszystko, niemożności wyrażania siebie. Nie czułam się rozumiana, ale też nie rozmawiałam o swoich problemach z innymi. Im bardziej brnęłam w odchudzanie, tym bardziej oddalałam się od ważnych dla mnie ludzi. Byłam tylko ja i kontrola, jaką sprawowałam nad jedzeniem.
Marysia sądziła, że jeśli schudnie to wszystkie jej problemy znikną, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: rówieśnicy polubią, rodzice będą bardziej wyrozumiali i wszystko się jakoś ułoży. Dorastająca nastolatka łaknie zrozumienia i uwagi, odczuwa silną potrzebę bycia docenioną, czego jej zawsze brakowało. – Uległam presji otoczenia, pewnej modzie, której wtedy jeszcze nie byłam w stanie sobie uświadomić. Chciałam się podobać i czuć się dobrze, ale nie myślałam o figurze modelki. Paradoksalnie pragnęłam schudnąć tylko kilka kilogramów. Zawsze jednak zaczyna się tak samo – najpierw powoli: więcej warzyw, jogurt bez tłuszczu, herbata bez cukru, mniej masła na kanapce, kotlet osuszony ręcznikiem papierowym. Później doszły ćwiczenia fizyczne: bieganie, brzuszki, przysiady. Wszystko zaplanowane i obliczone. Taka diametralna zmiana nawyków. Każde odstąpienie od planu wiązało się dla mnie z ogromnym stresem. Natychmiast pojawiały się wyrzuty sumienia i przymus ukarania siebie. To trwało ponad 10 lat.
W dniu, kiedy „potwór” wyszedł z szafy
Drastyczne odchudzanie było następstwem braku akceptacji ze strony najbliższych i otoczenia. Marysia nie miała lekko – długo musiała znosić docinki na temat swojej wagi ze strony rodziny i rówieśników, którzy codziennie „obdarzali” ją krzywdzącymi przezwiskami. – Znali mój czuły punkt, którym była moja waga. Kiedy miałam 10 lat czułam się pomijana w towarzystwie. Nie chciałam więcej słyszeć, że jestem pyzą, grubaską czy mam nadwagę. Nie miałam szczupłej sylwetki, ale przecież dopiero dorastałam. Czułam, że wszyscy mnie zawiedli. Chciałam im pokazać, że mogę schudnąć. Słyszałam też wiele przykrych słów ze strony mojej rodziny, zwłaszcza ciotek, które same miały kilka kilogramów za dużo. Podczas jednej z wigilii Bożego Narodzenia zaczęły mi wmawiać, że muszę mniej jeść, tak jakby jedzenie było czymś szkodliwym. Wtedy tak bardzo się tym przejęłam, że weszłam do szafy i płakałam ze wstydu i upokorzenia. „Dlaczego ja?” – pytałam samą siebie. Chciałam wtedy uciec jak najdalej. Wszyscy momentalnie stali się dla mnie obcymi ludźmi. Przestałam ufać komukolwiek.
Bezpieczne dzieciństwo odeszło w niepamięć. Dla Marysi nie istniały żadne „złote środki”, a w dążeniu do celu była wytrwała i uparta. Wydawało jej się, że tylko ona wie, co jest dla niej najlepsze i konsekwentnie realizowała swój codzienny plan: poranne ćwiczenia, na śniadanie chrupkie pieczywo z odtłuszczonym twarożkiem, zapite gorzką herbatą, obiad – warzywa i lekka zupa, a podwieczorek – niewielkie jabłko. Żadnego podjadania między posiłkami, wieczornego zaglądania do lodówki, zero słodyczy i najlepiej jedzenie typu light. Z czasem porcje stawały się coraz mniejsze, bo im dalej brnęła w odchudzanie, tym mniej pokus jej towarzyszyło, a w kontrolowaniu uczucia głodu doszła do perfekcji. – Czułam, że jestem silna do tego stopnia, że mogę góry przenosić. Efekty odchudzania motywowały mnie do kontynuacji planu. W lustrze widziałam coraz chudsze odbicie, co mi się bardzo podobało. W końcu przestałam wstydzić się swojego ciała. Gdy zauważałam wystające kości, już nie było drogi ucieczki – nie mogłam się zatrzymać i wrócić do tego, co było. Pierwszy raz trafiłam do szpitala, gdy miałam 12 lat.
Jakieś bliżej nieokreślone „głosy” nie pozwalały jej jeść. – Zaprzedałam duszę i ciało diabłu. Dochodził do mnie silny głos, który mówił, że jestem gruba, a jeśli będę jadła, to przytyję, okażę słabość i wszyscy się ode mnie odwrócą. W domu rodzice uważali, że coś mnie opętało. Stąd wielokrotnie powtarzali, że to diabelska choroba. Sporo czasu minęło, zanim pojęli, że anoreksja nie jest tylko moją fanaberią. A ja w pewnym momencie zrozumiałam, że nie potrafię wyrwać się spod jej kontroli.
Ciągłe powroty
W końcu Marysia trafiła do szpitala, gdzie zaczęto ją leczyć środkami psychotropowymi, które tłumiły negatywne emocje. Nie do końca rozumiała, co się z nią dzieje. Terapię lekami kontynuowała również w domu. Ostatecznie „głosy” ucichły. Powróciły jednak, gdy miała 14 lat. – Główną przyczyną powrotu do odchudzania było poczucie winy po śmierci babci, która mnie wychowała, i z którą łączyła mnie silna wieź. Kiedy zmarła musiałam jakoś ukarać siebie, więc przestałam jeść. W ciągu 6 miesięcy schudłam prawie 20 kg, przy czym w ostatnim miesiącu – niecałe 10 kg. Chowałam jedzenie po kieszeniach, w każdym zakamarku domu lub wyrzucałam do śmietnika. Ukrywałam je w różnych miejscach tak, aby nikt nic nie podejrzewał. Jadłam zazwyczaj sama, bo myślałam, że jeśli inni zobaczą jak jem, to pomyślą, że jestem jakimś żarłokiem. Nie mogłam sobie pozwolić nawet na takie poczucie zakłopotania i niepewności.
W ciągu zaledwie roku trzy razy była w szpitalu z dwiema miesięcznymi przerwami. W tym czasie potrafiła schudnąć nawet do 5 kg. Doszła do wagi 40 kg przy wzroście 162 cm. Nie miała się już z czego odchudzać. Jej organizm był na tyle wyniszczony, że przestała miesiączkować. – Odchudzanie było dla mnie wewnętrznym przymusem i wyrazem potrzeby sprawowania nad sobą kontroli. Myśli krążyły wokół unikania jedzenia i sposobów na oszukanie bliskich, którzy mnie pilnowali. Nikt nie mógł zrozumieć, w jaki sposób chudłam tak szybko. Wychodziłam ze szpitala, gdzie jadłam normalnie, z myślą, że w domu będzie już dobrze. Ale nie było. Wszystko wracało – obsesyjne myśli, drakońskie ćwiczenia, codzienne ważenie się i zmniejszanie ilości jedzenia. Może te głosy nigdy nie odeszły, tylko w szpitalu zostały wyparte?
W szpitalu nie miała kontroli nad swoim jedzeniem, bo podstawową regułą pobytu na oddziale jest trzymanie wagi lub tycie. Odpuszczała więc, bo inni decydowali za nią. Nie czuła się winna. Jednak po powrocie do domu znów chudła. – Na początku mama robiła mi jedzenie, ale kiedy pozwoliła mi decydować to nie umiałam przygotować normalnego posiłku, tylko siliłam się na obniżanie kaloryczności nawet zwykłej kanapki. Najchętniej nic bym nie jadła. To miało dla mnie zgubne skutki, bo na kontroli lekarskiej okazywało się, że waga spadła, więc wracałam do szpitala.
Poznała tam inne dziewczyny zmagające się z anoreksją. – Każda sądziła, że kontroluje swoje zachowania i nie doprowadziłaby swojego organizmu do takiego stanu. Każda uważała też, że jest grubsza od drugiej i ten problem jej nie dotyczy. Zwykle też myślały, że nie powinny tam być, bo same dadzą sobie radę z jedzeniem.
Marysia pamiętam swój ostatni raz na oddziale… – Od swojego lekarza usłyszałam, że bardzo ranię rodziców i jestem nieodpowiedzialna. Wstydziłam się przyznać do błędu. Rozmowa z nim była przełomem w zdrowieniu. Podjęłam wyzwanie. Tylko ja mogłam coś zrobić ze swoim życiem. Nie chciałam wciąż wracać do szpitala. Mogła więc albo poddać się chorobie, albo wykorzystać szansę, jaką dostała od życia. Wybrała drugą możliwość, bo kochała rodzinę i chciała dla niej walczyć. Wtedy jeszcze nie myślała o sobie.
Wyciągnąć rękę po szansę
Podczas leczenia szpitalnego Marysia była również objęta opieką psychologiczną. Po wielu nieudanych próbach podjęcia terapii, w końcu trafiła na osobę, przy której mogła się naprawdę otworzyć. – Te spotkania były dla mnie konfrontowaniem się z własnymi lękami. Nie ufałam nikomu, tym bardziej specjaliście, który chciał mi pomóc, kiedy ja usilnie trwałam w chorobie. Nie od razu nawiązałam szczerą rozmowę. Czułam się zagubiona i niepewna, kiedy kazano mi opowiadać o swoim życiu. Terapia rodzinna też szła bardzo opornie. Okazało się, że ani mama ani tata nie potrafią rozmawiać o uczuciach, mają do siebie nawzajem żal i obwiniają się za to, że zachorowałam. Problemem było moje wrogie nastawienie do rodziców, którzy starali się mi pomóc, a ja odpychałam ich za każdym razem, gdy wyciągali do mnie rękę. To również było wynikiem choroby.
– Czasem myślałam, że jeśli wszyscy się ode mnie odwrócą, to wezmę się w garść. Czułam, że nie decyduję o swoim życiu. Nie mogłam nawet uczyć się na błędach, więc jak miałam uczyć się życia? Tata uważał, że daje mi i moim siostrom wszystko, że pieniądze załatwią każdy problem, a mama była nadopiekuńcza. Dbali o nas – nie chodziłyśmy głodne, brudne… w sensie materialnym niczego nam nie brakowało. Czułyśmy jednak niedosyt uczuć, brakowało nam rozmowy i zrozumienia.
Na jednym ze spotkań psycholog zasugerował Marysi, aby założyła zeszyt, w którym miała zapisywać to, co jadła i uczucia temu towarzyszące. – Szybko jednak zaprzestałam prowadzenia tego dzienniczka, ponieważ dostrzegałam, że nie piszę prawdy. Czułam, że jestem nieszczera wobec psychologa, rodziców, a przede wszystkim siebie. Więc zrezygnowałam z zapisków. Problem jednak nie zniknął, a ja czułam, że zawodzę ludzi, którzy wiele dla mnie znaczą. Pomyślałam wtedy, że jestem zła, najgorsza. (…) Kilka lat później zajrzałam do pamiętnika – umieszczone w nim wpisy przypominały mi zapiski skazańca. Było w nich zwątpienie, niechęć do życia i cierpienie.
W poczuciu bezradności i wszechmocnej kontroli
Głodząc się Marysia tak naprawdę desperacko szukała uwagi. Osoby z jej otoczenia martwiły się, widząc jej chorobliwie wychudzone ciało. Ona jednak była zadowolona, bo czuła, że w końcu nie jest im obojętna. – Sądziłam, że gdy zacznę jeść, wtedy inni przestaną mnie dostrzegać i zostanę sama. Żyjąc tym złudzeniem, niszczyłam siebie, a jednocześnie szukałam akceptacji u innych.
Choroba zaburzyła praktycznie wszystkie obszary funkcjonowania dziewczyny – przestała się rozwijać, nie potrafiła normalnie myśleć o swojej przyszłości, trwała w wiecznym marazmie. Żyła z dnia na dzień, z których każdy wyglądał podobnie. Obsesyjnie myślała o tym, co zjeść, aby ograniczyć kalorie i jak je potem spalić. Nieraz budziła się z lękiem, że zaraz będzie śniadanie, a potem obiad. Odrzucała wszystkie propozycje spotkań i odmawiała uczestniczenia w uroczystościach rodzinnych, ze strachu przed wspólnym biesiadowaniem. Wciąż oceniała siebie przez pryzmat wagi i spożywanego jedzenia. Gdyby odpuściła wyrzuty sumienia nie dałyby jej spokoju.
Powrót do normalności…
Marysia w końcu uwolniła się od natrętnych „głosów” i odzyskała kontrolę nad jedzeniowym nawykami. Czasem nawet odczuwa przyjemność z jedzenia. Na studia wyjechała do innego miasta, co pozwoliło jej w końcu mentalnie dojrzeć. Odbyła swoją szkołę życia i nauczyła się dbać o siebie. Nie raz chciała się poddać – w momentach zwątpienia wracała do domu i płakała, bo czuła się nic nie warta. Cały czas jednak walczy z piętnem anoreksji – błędnymi przekonaniami co do swojego wyglądu i brakiem samoakceptacji. W końcu wzięła odpowiedzialność za swoje życie. Dziś mając 24 lata uczy się kochać siebie na nowo, taką jaka jest.
Rozmawiała: Monika Babula
Współpraca: Zuza Lewandowska
fot. iStock