Osoby zmagające się z zaburzeniami odżywiania zazwyczaj nie potrafią poradzić sobie same z problemem, a wizyty u psychologa bądź psychoterapeuty nie zawsze przynoszą oczekiwane efekty. Szpitale oferują terapie odbywające się na oddziale dziennym lub zamkniętym, jednak niewiele osób się na nie decyduje ze strachu przed stygmatyzacją, trudnymi warunkami czy też samą atmosferą ośrodka psychiatrycznego… Jednak nie taki wilk straszny, jak go malują. Jak wygląda pobyt na tego typu oddziale? Zgodziła się nam o tym opowiedzieć Emilia, była pacjentka szpitala klinicznego im. Karola Jonschera w Poznaniu, która dzięki odważnej decyzji o podjęciu leczenia wyzdrowiała z trwającej 5 lat bulimii. 

 

Na bulimię zachorowałam w wieku 15 lat. Początki były niewinne, bo wymiotować chodziłam jedynie wtedy, kiedy faktycznie zjadłam coś wysokokalorycznego. Szybko jednak „raz w tygodniu” zamieniłam na „raz dziennie”, a potem „kilka razy w ciągu doby”. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym, tylko o tym, że jestem „gruba i nieatrakcyjna” i muszę się w końcu „odchudzić”. Na diecie wytrzymywałam jednak najwyżej dwa, trzy dni, by z powrotem powrócić do bulimicznego ciągu. Długo udawało mi się ukrywać mój zgubny nałóg przed rodziną, jednak w końcu domownicy zaczęli zauważać masowo znikające jedzenie, dziwne odgłosy z toalety czy też ubrudzoną muszlę klozetową. W końcu mama przyłapała mnie na gorącym uczynku – zapomniałam zamknąć drzwi, a ona po prostu weszła. Pamiętam, że dostałam wówczas ostrą reprymendę. Wtedy też rodzice zaczęli szukać dla mnie pomocy. Chodziłam do wielu lekarzy, psychologów i terapeutów, ale wizyty dawały mi siły jedynie na kolejny dzień, a potem wszystko zaczynało się od nowa. W końcu poszłam do psychiatry, gdzie dostałam receptę na fluoksetynę, a wraz z nią skierowanie do szpitala psychiatrycznego…

Daremne lęki

Pomyślałam sobie wtedy: „Ja? Na oddziale psychiatrycznym? Do wariatkowa mam iść?” i za żadne skarby nie chciałam się na to zgodzić. W końcu, po długich namowach siostry, rodziców i przyjaciółki, uświadomiłam sobie, że muszę tam iść, bo to może być dla mnie ostatnia szansa. Bałam się ludzi, których tam spotkam, szpitalnego zapachu i białych ścian. Obawy były jednak bezpodstawne… Jak się okazało, psychoterapia na „oddziale zamkniętym” to wcale nie taka straszna sprawa, jak mi się wydawało. Pobyt w szpitalu jednoznacznie kojarzył mi się ze snuciem po korytarzach w szlafroczku, całodobowym leżeniem w metalowym, szpitalnym łóżku, rzadką zupa na obiad i ewentualnymi przechadzkami po pobliskim parku. Jednak to, z czym spotkałam się na oddziale psychoterapii, na którym spędziłam 3 miesiące, znacznie odbiega od tego stereotypu.

Tacy sami, choć różni

Grupa psychoterapeutyczna, do której trafiłam, liczyła 10 osób. Każdy z uczestników musiał wcześniej przejść przez „rekrutację”, czyli rozmowę z psychiatrą wystawiającym skierowanie oraz psychoterapeutami pracującymi na oddziale. Ja również. Mimo towarzyszącego mi stresu, bardzo miło wspominam to pierwsze spotkanie, zwłaszcza, że personel ze Szpitalnej to w większości przesympatyczni terapeuci, otwarci na ludzi i ich problemy. A gama zaburzeń, z jakimi pacjenci trafiają na oddział jest naprawdę bardzo szeroka. Wraz ze mną na terapię uczęszczały osoby z przewlekłą depresją, zaburzeniami osobowości, natręctwami, zachowaniami kompulsywnymi i obsesjami… I żadna z tych osób niczym nie przypominała stereotypowego „pacjenta z zakładu psychiatrycznego”, a wręcz przeciwnie – to mógłby być każdy z nas – koleżanka ze studiów, kolega z sąsiedztwa, a nawet ktoś z rodziny. I nawet nie podejrzewalibyście, że mogą oni borykać się z takimi problemami.


W kontraście do białych ścian

Pierwszym zaskoczeniem był dla mnie sam oddział, który niczym nie przypominał typowych salek szpitalnych. Wyglądało tam raczej jak w ośrodku wypoczynkowym – barwne ściany, w pełni umeblowane pokoje, zadbane łazienki. Przestronny salon w ciągu dnia służył za salę terapeutyczną, na której codziennie psycholog „rozkładał nas na części pierwsze”. Z początku bałam się trochę wypowiadania się na forum, na którym rozważano intymne kwestie i to w gronie obcych mi ludzi. Szybko jednak zweryfikowałam swoje „krzywdzące” podejście, jako że grupa okazała się być niesamowitym wsparciem w trudnych momentach. Wieczorami prowadziliśmy własne „sesje terapeutyczne” – zazwyczaj filmoterapię, muzykoterapię lub biblioterapię. Nie brakowało długich rozmów do później nocy, licznych wygłupów czy też wspólnego rozpracowywania gier planszowych. Muszę zaznaczyć, że jedzenie w stołówce także różniło się od tradycyjnej „szpitalnej papki”, a dla osób z zaburzeniami odżywiania dostępne były lekkostrawne i niskotłuszczowe posiłki. Odetchnęłam z ulgą, bo myślałam, że być może pielęgniarki będą zmuszać mnie do jedzenia „tłustych schabowych” i budyniu. Na szczęście terapeuci byli świadomi tego, że dla bulimiczki są to pokarmy-zapalniki, których w pierwszym okresie zdrowienia należy unikać jak ognia.

Od rana „na biegu”

Każdy dzień zaczynał się od rozgrzewki – z samego rana budziło nas nawoływanie oddziałowego „wuefisty” („Hop, hop kochani! Trzy minutki!”). I nie było wyjścia – trzeba było się „zwlec” z ciepłego łóżka i ruszyć do boju – nawet mimo ogromnej chęci spędzenia pod kołdrą całego poranka. I takim to sposobem, codziennie o 7 rano, grupa z pododdziału D biegała po parku, co jakiś czas przystając i wyginając się na lewo i prawo. Początkowa niechęć do wstawania skoro świt szybko ustępowała, bo ruch dawał nam sporo pozytywnej energii na cały dzień, pozwalał pozbyć się nocnego stresu i odświeżał umysł.

Dotrzeć do źródła

Po śniadaniu był czas na poważną pracę terapeutyczną. Wszyscy musieli przygotować swój własny genogram, czyli coś na kształt drzewa genealogicznego, na którym dodatkowo nanosiliśmy informacje dotyczące relacji między poszczególnymi członkami rodziny. Każdy szczegół się liczył, czyli nie można było wstydzić się, że np. tata nadużywa alkoholu, babcia miała depresję, a kuzyn molestował seksualnie. To nie „pranie domowych brudów”, tylko naprawdę istotna wiwisekcja, dzięki której możemy dojść do źródeł choroby – takich, których dotychczas sobie nie uświadamialiśmy. Sama dowiedziałam się, że moje problemy z jedzeniem nie były tylko związane z tym, że chciałam być szczupła, ale przede wszystkim z nadopiekuńczością mojej mamy i jej silną potrzebą sprawowania nade mną kontroli, a także z nieobecnością ojca. Wygórowane wymagania, wobec których stawiali mnie rodzice, a którym nigdy nie mogłam sprostać, przełożyły się na pragnienie bycia najlepszą choć w jednej dziedzinie, którą to stało się odchudzanie… Dziś wiem, że źródła mojej choroby nie tkwiły tylko we mnie i mojej głowie, ale przede wszystkim w moich rodzinnych relacjach.

W zależności od potrzeb, każdy miał 2-3 dni na omówienie swojego genogramu na grupie. Czasami było ciężko – historie niektórych osób przytłaczały i wpędzały w ponury nastrój. Ale nie brakowało również wesołych momentów, kiedy to opowieści wywoływały uśmiech na twarzy… Jedno jest pewne – i śmiech i płacz na pewno miały wymiar oczyszczający!

Siła wspólnych przeżyć

Analizie genogramów towarzyszyły często burzliwe dyskusje, toczące się wokół omawianych problemów, które kontynuowaliśmy również po zakończeniu prezentacji, tyle że w mniejszych zespołach. Każdy z nich dzielnie pracował do późnych godzin nocnych nad opracowaniem listy spostrzeżeń, wyciągniętych z opowiedzianych wcześniej historii, a także wykazu sugestii i zadań, które mogłyby stać się pomocne w uporaniu się z problemami. Mnie osobiście taka forma terapii była bardzo potrzebna – dzięki trafnym obserwacjom kolegów i koleżanek z grupy zrozumiałam w końcu, jak silny wpływ miały na mnie przeżycia z dzieciństwa, atmosfera w domu czy też środowisko, w jakim się wychowywałam. Okazało się, że duża część moich zgubnych wyborów była zdeterminowana tym, co kiedyś przeżyłam i jak byłam traktowana. Dotąd niezauważalne dla mnie rzeczy nagle stały się oczywiste – a uświadomili mi to zarówno ludzie z grupy, jak i terapeuci.

Niesamowite oddziaływanie terapeutyczne miało również słuchanie opowieści innych. Przyglądając się historiom osób z podobnymi problemami, mogłam spojrzeć na bulimię z nieco innej perspektywy. Zrozumiałam, że mechanizm choroby zawsze jest ten sam i mimo to, że problemy są różne, to tak naprawdę wszyscy mieliśmy podobne przejścia. Nie raz śmiałam się wraz z innymi bulimiczkami z naszych prawie identycznych sposobów na „ucztowanie” i dziwacznych pomysłów na pozbywanie się jedzenia i zmylenie otoczenia. Te rozmowy pamiętam do dziś, a sama myśl o nich sprawia, że z nostalgią wspominam tamte czasy.


Ludzie listy piszą…

Genogramy stanowiły pierwszy etap terapii – drugim było tworzenie listów i to wcale nie po to, aby je wysyłać. Jeden pisaliśmy w imieniu osoby, od której chcielibyśmy go dostać, a drugi – do kogoś (bądź czegoś), kto według nas powinien go otrzymać. Często listy kierowane były od/do rodziców czy też partnera, ale nie tylko – niektórzy zwracali się do choroby, miłości, Boga… Publicznemu odczytywaniu listów często towarzyszyły łzy wzruszenia i myśli – „dlaczego nie powiedziałam mu/jej tego wcześniej?”. Korespondencją wymienialiśmy się także między sobą – każdy z nas otrzymał 9 kopert z ciepłymi słowami, trafnymi sugestiami i zapewnieniami o przyjaźni od wszystkich osób z oddziału. Dla mnie do dziś mają one wielką wartość – nie tyle sentymentalną, co przede wszystkim terapeutyczną.

Prawda obrazu

Popołudnia na pododdziale D były zarezerwowane na psychorysunek, który stanowił formę ekspresji tkwiących gdzieś głęboko emocji i uczuć. Malowanie „mojego świata” było „puszczaniem farby” dosłownie i w przenośni – rysunek pokazywał wszystko nie tylko samą treścią, ale i formą – kolorem, kreską… Przelewaliśmy na papier to, czego większość z nas nie potrafiła sobie do końca uświadomić lub nie umiała wyartykułować. Przygotowywane na osobności rysunki były później eksponowane w salonie, gdzie każdy z nas mógł się im przyjrzeć. Oczywiście nikt poza twórcą nie miał pojęcia, który obrazek jest czyj. Bezimienne dzieła były następnie omawiane przez grupę – jak się okazało, można z nich było wyczytać więcej niż spodziewał się sam autor. I nawet podczas objaśniania sensu swojego rysunku, uzmysławiał sobie, że w tych pozornie banalnych kreskach tkwi wiele nieuświadomionych dotąd treści. Było to niesamowicie pomocne w ujrzeniu tego, co siedzi gdzieś głęboko i domaga się uzewnętrznienia, ale co nie zawsze jesteśmy w stanie wyartykułować.

Ruch to zdrowie… też psychiczne!

W czasie wolnym od psychoterapii odbywały się zajęcia taneczne, gry zespołowe na świeżym powietrzu oraz mnóstwo innych rozrywek ruchowych. Wydaje mi się, że były one potrzebne nie tylko po to, aby trenować ciało i odzyskiwać sprawność fizyczną. Dla mnie stały się przede wszystkim formą na odreagowanie ciężkich przeżyć i trudnych chwil związanych z uzewnętrznianiem się na grupie – opowiadaniem o swoim problemie czy też sytuacji rodzinnej. Ale była to także świetna okazja, aby nauczyć się działać „zespołowo” i w kooperacji z innymi ludźmi, czyli trochę tak, jakby ulepszać swoje funkcjonowanie w społeczeństwie.

Czas na relaks…

W niektóre dni zamiast intensywnego biegania po boisku lub wyciskania siódmych potów na Sali gimnastycznej, odwiedzaliśmy zaciszne pomieszczenie, gdzie pod okiem specjalisty odbywały się treningi relaksacyjne (m.in. trening Jacobsona). Regularne ćwiczenia dawały niesamowite efekty – ciało stawało się odprężone, umysł wyciszony, całe napięcie schodziło i pozostawało jedynie przyjemne uczucie rozluźnienia… Później masowo wypożyczaliśmy płyty z treningami, żeby w stresujących sytuacjach móc oddać się spokojnemu szumowi fal i uspokajającemu głosowi lektora.

Rozrywka też jest ważna!

Terapia na oddziale to jednak nie tylko ćwiczenia ciała i leczenie duszy. Był również czas przeznaczony na obowiązki i rozrywkę. Wszyscy z niecierpliwością wyczekiwaliśmy wtorku, kiedy to organizowany był „dzień starosty”. Co tydzień nowa osoba była wybierana na starostę grupy, który odpowiadał za to, co dzieje się na oddziale, no i oczywiście za nas wszystkich. Miał on też swoje przywileje – mógł mianować konkretne osoby do obowiązkowego sprzątania (tak, tak – czystość na oddziale to podstawa i my też musieliśmy o nią dbać!), a także organizował popołudniowe zajęcia. I tak na przykład urządziliśmy sobie grilla na dworze, odbyliśmy wycieczkę do ogrodu botanicznego i eskapadę nad jezioro, a także wyskoczyliśmy do kawiarni na Stary Rynek.

Warto próbować

Jeżeli miałabym dziś wyznaczyć najbardziej przełomowy moment w moim życiu, to byłby to właśnie pobyt na oddziale. Myślę, że gdybym w odpowiednim momencie nie trafiła do szpitala, to kolejne lata zmagałabym się z bulimią, a kto wie czy byłabym w ogóle na tym świecie… Znajomości z ludźmi poznanymi na terapii utrzymuję do dziś – to wspaniałe osoby, którym bardzo dużo zawdzięczam. Otrzymane od nich listy i kartki ze spostrzeżeniami przechowuję w sekretnym pudełku i zaglądam do nich w trudnych dla mnie momentach i chwilach zwątpienia – zawsze przynoszą mi ulgę i wywołują na twarzy uśmiech. Dzięki terapii nie tylko udało mi się zerwać z chorobą, ale i poznać samą siebie oraz mechanizmy, według których działam. Pomaga mi w tym dzienniczek uczuć, do prowadzenia którego zachęcili mnie terapeuci z oddziału. Jeżeli moją relację czyta ktoś, kto sam boryka się z zaburzeniami łaknienia, to proszę – daj sobie szansę. To może być wybór, za który będziesz sobie wdzięczny do końca życia – tak, jak i ja jestem.

Rozmawiała: Zuza Lewandowska

fot. iStock

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *