„Nie ma znaczenia to, czy nie piję rok, pięć czy dwadzieścia lat, bo różnica pomiędzy mną, a tym, kto teraz stoi pod sklepem i pije piwo, to kwestia tylko jednego kieliszka! Jeśli pójdę do sklepu i kupię alkohol, to myślę, że za dwa tygodnie, jak Bóg da, wciąż jeszcze będę stał pod sklepem… A o tej chorobie trzeba pamiętać każdego dnia. Ja mam akurat ten komfort, że cały czas jestem w temacie – słuchając moich pacjentów, którzy czytają o swoich destrukcyjnych zachowaniach i o tym, co nawyrabiali pod wpływem alkoholu, mogę utożsamiać się z chorobą.” – mówi Piotr Nagiel, kompozytor, autor tekstów, wokalista zespołu STO% i terapeuta uzależnień, który sam trzeźwieje od ponad 16 lat.

 

Dorota Bąk: Którego zdarzenia z czasów picia wstydzisz się albo żałujesz najbardziej?

Piotr Nagiel: Niestety znalazłoby się ich kilka… Gdy mój syn był mały, potrafiłem zostawić go samego w domu bez opieki, wyjść w nocy po wódkę i wrócić po 4 godzinach. To, że piłem, nie zwalniało mnie przecież z odpowiedzialności za niego. Kiedyś po pijanemu podniosłem też rękę na ojca. No i wstydzę się wielokrotnie powtarzanych sytuacji ubliżania i szarpania się z matką, odpychania jej, uciekania z domu. Był ze mnie taki dr Jekyll i Mr Hyde. Kiedy byłem pod wpływem alkoholu czy narkotyków, to prawie non stop zachowywałem się agresywnie – w stosunku do siebie i wszystkich, którzy byli w pobliżu. Jak nie wypiłem, to całkowite przeciwieństwo…

D.B.: Pamiętasz swój pierwszy kieliszek?

P.N.: No pewnie – jak pierwszy seks! Zimna piwnica, my we trzech, pół litra butelki „Żytniej”. Miałem 15 lat, różową koszulę, jasne spodnie, jeden plastikowy kubek ze sobą, „Ptysia” do popicia… Wypiliśmy pół litra wódki na trzech i nic… To znaczy czułem, że nie była dobra, gorąco mi się od niej w brzuchu robiło. Dopiero kiedy wyszliśmy na powietrze poczułem, jak alkohol na mnie działa. Zacząłem się zataczać, kręciło mi się w głowie, śmiałem się, wygłupiałem, przewracałem. Nie wiedziałem, co się dzieje… ten stan był po prostu dziwny. Za moich czasów nie można było kupić alkoholu tak jak teraz robią to 16-latkowie. Wtedy to była cała operacja. Aby kupić butelkę wódki musieliśmy wiedzieć, komu „dać w łapę” na osiedlu, aby nas nie podkablował. I to było całe misterium… Po tym piwnicznym piciu jeden z kolegów trafił do szpitala – uderzył głową o beton i stracił przytomność. Ja poszedłem na szkolną zabawę – siedziałem na oknie w sali gimnastycznej, nikt nie wiedział, że jestem pijany. Umknęło wszystkim… Tak to pamiętam.

D.B.: To, że jesteś Dorosłym Dzieckiem Alkoholika nie powstrzymało Cię przed sięgnięciem po butelkę?

P.N.: No właśnie, nie… Obrazki z mojego dzieciństwa – pijany ojciec, przemoc, ucieczki z matką z domu, awantury, milicja i wzywane pogotowie do mojego ojca – w żaden sposób nie „obrzydziły” mi alkoholu. Myślę, że drugi człowiek przynajmniej by się zastanowił… Z drugiej strony, kiedy zaczynałem pić to przecież wcale nie chciałem zostać alkoholikiem! Oprócz tego od poniedziałku do piątku uprawiałem sport – grałem w piłkę nożną – i powiem szczerze, że moje picie na początku było sporadyczne – tak od czasu do czasu, przy jakichś imprezach z kolegami. Dopiero później sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli: wyjazdy na działkę, osiemnastki znajomych, zawsze w towarzystwie alkoholu. W pewnym momencie – nie pamiętam, czy miałem wtedy 16 czy 17 lat – pojawiło się tzw. pierwsze klinowanie, czyli stosowanie taktyki „czym się strułeś, tym się lecz”. Wtedy nie wiedziałem na czym to polega, ale znalazłem złoty środek na złe samopoczucie i porannego kaca – zimne piwo. To oczywiście były pierwsze objawy utraty kontroli oraz sygnały, że piję inaczej niż inni. Wcześniej potrafiłem pójść na zabawę trzeźwy i wrócić z niej trzeźwy. Potem musiałem już napić się na imprezie, aż w końcu – piłem zanim się jeszcze rozpoczęła. Później zacząłem przedkładać alkohol nad inne sprawy – w sobotę grałem mecze, a w piątek do 4 rano piłem w jakimś klubie i wychodziłem na boisko pod wpływem… Próbowałem to ukryć, ale takie rzeczy szybko wychodziły. Trener mnie zdjął, a ja poniosłem pierwsze konsekwencje swojego picia. Oczywiście minimalizowałem je. Później pojawiały się pierwsze ciągi, następne problemy, awantury, pobicia, upomnienia w pracy, utrata prawa jazdy za prowadzenie pod wpływem alkoholu – to wszystko w wieku dwudziestu paru lat. W pewnym momencie ciągi alkoholowe wydłużyły się do 4-5 dni. Wtedy mój organizm był jeszcze na tyle „silny” i odporny, że trawił i tolerował tak duże ilości alkoholu – „jakoś tam” przechodziłem zespół abstynencyjny. Oczywiście później doszły do tego przysięgi, że już się więcej tak nie upiję, i poczucie winy… Wtedy w pewien sposób czułem, że coś z tym moim piciem jest nie tak, ale absolutnie nie chciałem się przyznać do bycia alkoholikiem. Kiedy byłem młodym chłopakiem to również nie pojmowałem, że mój ojciec nim jest. Nie rozumiałem tego, bo dla mnie alkoholik na tamte czasy – lata 70. – to był człowiek z marginesu, śpiący na klatkach schodowych, chodzący po śmietnikach, brudny. A ja widziałem mojego ojca w garniturze, krawacie, w samochodzie – on zawsze niby normalnie funkcjonował. Ale kiedy miał 5-6 dniowy ciąg stawał się zupełnie innym człowiekiem.  Wtedy myślałem, że jest po prostu pijakiem. Tak samo było ze mną – wiedziałem, że coś jest nie tak, ale na pewno nie przypuszczałem, że jestem chory. Byłem pewien, że sam sobie poradzę. A w przypadku alkoholizmu jest tak, że właściwie nie wiadomo, kiedy przekracza się tę magiczną, niewidzialną granicę uzależnienia…

D.B.: Co wtedy dawało Ci picie? Co alkohol załatwiał?

P.N.: Dziś wiem, że ludzie sięgają po alkohol w jakimś celu – chcą albo czegoś nie czuć, albo coś poczuć, odurzyć się, wprowadzić w jakiś stan, pragną lepiej się bawić lub o czymś zapomnieć. Alkohol wymyślili ludzie dla ludzi i niektórzy potrafią z niego korzystać, a niektórzy mają predyspozycje (choć nie mówię, że alkoholizm to stricte choroba genetyczna) do uzależnienia się. Jeden z moich przyjaciół powiedział kiedyś mądre zdanie – „alkoholizm jest tylko wysypką choroby”. I to jest prawda – ta choroba leży o wiele, wiele głębiej. Myślę, że swoją wyniosłem z dzieciństwa – niskie poczucie własnej wartości, brak akceptacji siebie i miłości ze strony ojca, nieumiejętność wyrażania uczuć. Za mojej młodości w Polsce były tylko dwa ugrupowania – gitowcy i hipisi – ci drudzy zawsze byli na straconej pozycji… A u mnie na osiedlu żyło wielu gitowców, więc jeśli się z nimi nie „kręciło”, to było się frajerem. Dlatego chcąc zaistnieć stałem się gitowcem. Trzymałem się z nimi, a oni a to dawali mi się napić alpagi, to znów dzięki nim czułem się silniejszy… Później alkohol zaczął załatwiać mi wiele różnych rzeczy. Dawał mi poczucie siły, otwierał na ludzi, zapewniał elokwencję. Nigdy nie miałem problemów w relacjach z kobietami. Byłem śmielszy, bardziej rozrywkowy, zawsze uśmiechnięty. Bo taki też miałem model picia: po alkoholu byłem szczęśliwy, nie upijałem się „na smutno”. Jednak faza picia towarzyskiego trwała w moim życiu bardzo krótko, bo będąc już dwudziestoparoletnim chłopakiem wiedziałem, że mam problem z alkoholem. Mój ojciec już wtedy nie pił, a ja cały czas przedkładałem alkohol nad obowiązki. Później było już tylko coraz gorzej…


D.B.: Mówi się, że osoba uzależniona musi sięgnąć dna, zanim zdecyduje się zawalczyć o siebie. Czy Ty swoje dno odkryłeś?

P.N.: No pewnie! Gdyby nie to moje dno, to pewnie dzisiaj wcale byśmy nie rozmawiali. Myślę, że -biorąc po uwagę to, co przeżyłem w trakcie moich ponad 17 lat picia – to cud, że w ogóle żyję. Pod wpływem alkoholu funkcjonowałem na granicy życia i śmierci. Jazda po pijanemu samochodem w Warszawie – mogłem kogoś zabić, trafić do więzienia lub sam zginąć. Urządzaliśmy sobie jakieś głupie zawody przejeżdżania przed pędzącym pociągiem – jeden z moich kolegów do dziś jeździ na wózku inwalidzkim, bo nie zdążył… Wielokrotnie brałem udział w sytuacjach, w których można było stracić życie – uczestniczyłem w awanturach, zadawałem się z grupami przestępczymi… To wszystko doprowadziło mnie do takiego momentu w życiu, że w czerwcu 1997 roku, wskutek picia i brania narkotyków – amfetaminy, kokainy i marihuany – leżałem brudny i śmierdzący na materacu bez powietrza, w pustym mieszkaniu, bo wszystko co miałem, to sprzedałem, a ze ściany jeździły po mnie tramwaje… Miałem omamy wzrokowe i… umierałem! Pamiętam, że wtedy Matka Boska machała do mnie rękoma z obrazka, a jej serce robiło się takie bardzo czerwone… Krzyczałem: „Boże, ja nie chcę umierać!” W wieku trzydziestu paru lat byłem wrakiem człowieka. Wtedy z jednej strony w moim życiu była muzyka – dawałem koncerty, nagrywałem teledyski, ludzie w jakiś sposób mnie rozpoznawali, a z drugiej – nikt nie wiedział o tym, że umieram. To tak naprawdę było moim dnem. Wtedy nie wybierałem między „co i jak”, ale czy żyć, czy umrzeć. Uratował mnie strach przed śmiercią… Wcześniej zresztą wielokrotnie dostawałem sygnały „z góry”, że nie tą drogą idę… Że w niejednym przypadku mogłem stracić życie, a jednak żyję… Wielu moich kolegów, z którymi się wychowywałem, zapiło się na śmierć. W wieku 17 lat przeżyłem traumę, doświadczenie, z którego powinienem był skorzystać, a nie skorzystałem. Wracałem z kumplem z „osiemnastki” – byliśmy pijani, impreza była w mieszkaniu wieżowca na 10 piętrze. Pamiętam, że między piętrami były bardzo wysokie schody… Winda stanęła na 9 piętrze – coś było popsute i postanowiliśmy do niej zejść. Kolega mówi: „Weź mnie puść, ja świetnie dam sobie radę” – chciałem go chronić, bo on był bardziej pijany ode mnie… Więc go puściłem, a on na czwartym schodku potknął się i… spadł głową w dół. Zszedłem za nim, zacząłem się śmiać, wygłupiać. W pewnej chwili mówię: „Heniek, wstawaj, wstawaj!”. No i się okazało, że on już nie żył. Przyjechało pogotowie, milicja… Zmarł mi kolega, z którym chodziłem do podstawówki… To powinno być dla mnie jakimś sygnałem, powinno mnie przestrzec. Ale nie – w swoim późniejszym życiu takich sytuacji doświadczyłem jeszcze wiele… Dopiero ten moment, kiedy w 1997 roku sam umierałem i przestraszyłem się śmierci, naprawdę dał mi do myślenia.

D.B.: W materiale dla programu „Uwaga” emitowanego w TVN opowiadałeś o kolegach, którzy właściwie wspierali Cię w piciu. Kiedy matka zamykała Cię w domu na klucz, koledzy podawali Ci przez wizjer rurkę z alkoholem…

P.N.: Sposoby mieliśmy kaskaderskie. Moi rodzice za wszelką cenę chcieli mnie uchronić przed tym, abym w wieku dwudziestu paru lat nie zapił się na śmierć. Zamykali mnie w domu na 4 piętrze. A ja jednak – piłem. Potrafiłem np. z balkonu przejść na balkon sąsiadki albo spuszczałem siatkę z jakimiś tam rzeczami – magnetofonem, radiem czy biżuterią matki – aby koledzy kupili za to alkohol. I faktycznie, miałem taki wizjer w drzwiach – wykręcałem go, a koledzy podawali mi przez niego plastikową rurkę zanurzoną w alpadze. I tak piłem sobie przez ten wizjer… Później leżałem nieprzytomny pod drzwiami, matka nie mogła wejść ani też pojąć, a jaki sposób znów się uchlałem…

D.B.: A co się teraz dzieje z tymi kolegami?

P.N.: Wielu spośród nich – osób, z którymi wychowałem się na osiedlu na Rakowcu i z którymi piłem – już nie żyje. Niektórzy zmarli, gdy ja już przestałem pić. Bardzo chciałem im pokazać, że z tego naprawdę można wyjść… Jeden z moich najbliższych znajomych z dzieciństwa, z którym założyłem pierwszy zespół, i z którym w zasadzie wszystko robiłem „po raz pierwszy”, zmarł, gdy ja nie piłem już trzeci rok. Miałem wtedy poczucie winy, że czegoś nie zrobiłem, ale nie byłem w stanie za niego wytrzeźwieć. Wielu z moich kolegów z osiedla umarło parę miesięcy temu –  w zasadzie zawsze kiedy tam jestem, to dostaję informację, że któryś odszedł. Niektórzy jeszcze tam siedzą – gdzieś pod sklepikami, na murku… Ludzie, którzy są w moim wieku, a wyglądają jakby mieli po 70-80 lat. Ale na siłę nie da się nic zrobić – wiem to po sobie. Moi rodzice próbowali przez „tylenaście” lat… Dopiero w momencie, kiedy mój ojciec powiedział: „Jeśli chcesz umierać, to trudno”, i zobaczyłem, że nie ma już nikogo, kogo mógłbym poprosić o pomoc, wtedy tak naprawdę dosięgnąłem swojego dna.

D.B. Ale kiedy potrzebowałeś pomocy, to jednak poszedłeś do taty…

P.N.: Tak, jedyną osobą, do której poszedłem po pomoc w 1997 roku był mój ojciec. On wtedy nie pił już ładnych kilkanaście lat i pracował na Kolskiej, gdzie tamtego poranka też mnie zawiózł. Byłem wrakiem człowieka, miałem za sobą trzytygodniowy ciąg alkoholowo-narkotyczny. Nie pamiętam nawet, jak doszedłem do jego domu. Wiem, że o 5 rano siedziałem na klatce, zaczynało się widno robić, ludzie powoli wychodzili do pracy… A ja nie chciałem go budzić, więc zapukałem dopiero po szóstej. Otworzył. Wyskamlałem: „Ratuj mnie!”. Po chwili posadził mnie w kuchni i powiedział: „Siedź i czekaj”. Zawiózł mnie na Kolską. Nie pamiętam, jak tam dotarliśmy. Pamiętam za to, że później leżałem na łóżku, miałem podłączone kroplówki i usłyszałem głos lekarza mówiącego do ojca, że jeżeli przeżyję 12 godzin to będę żył, ale nie daje żadnej gwarancji, bo jestem w takim stanie, że „wszystko się może rozsypać”… Później byłem z 8 czy 9 dni na detoksie i dopiero powiedziałem ojcu, że zgadzam się na terapię.

D.B.: A pamiętasz początek terapii? Wchodzisz do grupy wstępnej identyfikacji i nie masz problemu, aby zidentyfikować się z chorobą…?

P.N.: Pamiętam cały pobyt w Stanominie – całe 60 dni. Natomiast jeśli chodzi o początki, to będąc jeszcze na detoksie, myślałem: „Dobra, pójdę się leczyć, jakoś to będzie. I tak zawsze spadam na cztery łapy…” Działały we mnie wszystkie mechanizmy choroby, bo tak bardzo nie chciałem się przyznać do bezsilności, zrobić tego pierwszego kroku. Pojechałem dla świętego spokoju – wcale nie dlatego, że nagle zaznałem olśnienia. Nie ma – przynajmniej w moim otoczeniu – takiego alkoholika, który pije 15-20 lat i nagle wstaje któregoś dnia rano i mówi: „Idę się leczyć”. Większość alkoholików, których ja znam, podjęło leczenie, ponieważ poniosło wielkie konsekwencje swojego picia, dosięgnęło tego swojego dna. Oczywiście dla każdego dnem będzie coś innego. Ja straciłem wszystkie wartości w moim życiu: rodzinę, zdrowie, zespół, muzykę, sport, wiarę… i doszedłem do takiego momentu, że mogłem stracić tę ostatnią wartość – życie. I dlatego ojciec wysłał mnie do Ośrodka Stanomino…. A kiedy rozpocząłem terapię byłem zielony jak trawa – nie wiedziałem, o co w ogóle chodzi… Terapeutę zrobił ze mną wywiad, a ja cały czas wypierałem, mówiłem sobie: „To nie moja bajka. Po co ja tu jestem?”. Do tego stopnia, że w arkuszach testowych napisałem, że ktoś kto wymyślał te pytania musiał być nieźle pijany… I tak się woziłem na terapii, jak ten tramwaj w zajezdni, przez jakieś 4-5 dni do tygodnia, nie robiąc nic i olewając wszystko. No i w końcu mój terapeuta wziął mnie na indywidualną rozmowę i powiedział: „Jeżeli ty myślisz, że ty tu jesteś wielki „Nagiel”, który przyjechał z Warszawy, i będziesz tu na wakacjach, to weź te swoje rzeczy i spier….. stąd, bo na twoje miejsce czeka pięciu następnych. A tam za rogiem, jest sklep spożywczy…”. To był moment, gdy te słowa naprawdę mnie dotknęły – obnażyły moją pychę i egocentryzm. Odpowiedziałem mu: „To ja tu przyjeżdżam się leczyć, w wakacje, a ty będziesz mi tu gadał, że ja mogę iść się nachlać?” Pamiętam, że wyskoczyłem do niego z łapami… Gdyby nie inni terapeuci, to byłoby kiepsko. Ale on tak naprawdę uderzył w moje uczucia – mój strach i lęk. Bo ja podświadomie wiedziałem, że jak wyjdę z tego ośrodka, to zapiję się na śmierć. I wtedy zacząłem płakać – zrozumiałem, że nikt mi łaski nie robi, a poprzez moje zachowanie to ja ich błagałem, aby mi pomogli i nie wyrzucali na zbity pysk. Po tym rozpocząłem swój proces trzeźwienia – pisanie prac po nocach, obliczanie ilości wypitego alkoholu od pierwszego kieliszka, opisywanie przykładów destrukcji. Po nocach siedziałem i pisałem… Dopiero czytając te prace na grupie zrozumiałem, że to że żyję to prawdziwy cud.


D.B.:  W ostatnich dniach terapii chodziło Ci po głowie pytanie: „I co dalej?”?

P.N. Kiedy rozpoczynałem terapię niektórzy byli już na samym jej końcu. I tu nagle słyszę na grupie, że ktoś wychodzi za 5 dni i boi się wejść do realu, czyli do świata, w którym żył. No i ja pytam: „Czego ty się boisz? Przecież masz wszystko! Wiedzę, tyle narzędzi, informacji, wiadomości – wiesz co masz robić, aby nie pić… Więc czego się boisz?” Nie mogłem tego zrozumieć do czasu, gdy sam miałem niespełna tydzień do wyjścia. Wtedy codziennie siedziałem pod gabinetem dyrektora i błagałem, aby pozwolił mi zostać kilka dni dłużej, bo ja sobie tam nie poradzę. Bałem się… W dniu wyjścia koledze, który miał po mnie przyjechać, popsuł się samochód i nie wiedziałem, gdzie mam się podziać. Znajomy z grupy zaproponował, abym te kilka dni przeczekał u niego – w Ustroniu Morskim. No i ja – jak głupi – wszedłem w paszczę lwa: pojechałem w wakacje nad morze, gdzie wszędzie zabawa, sklepik obok sklepiku, butelka obok butelki… Trafiłem na pole minowe, a bałem się aż tak, że przez te całe 3 dni z zasadzie nie wychodziłem z domu – o 6 rano szedłem na plażę, czytałem refleksje i medytacje na dany dzień, modliłem się i wracałem do swojego pokoju… I udało się. A po trzech dniach odebrał mnie znajomy. Niestety pobyt na starych śmieciach też do łatwych nie należał, bo wróciłem tam, gdzie piłem i umierałem, do miejsca, gdzie są moi koledzy, gdzie wszyscy dookoła piją…. Nie wiedziałem, jak mam zachować abstynencję… Strach był niesamowity! Moi koledzy zakładali się o to, kiedy pójdę w tango, a ten, który wierzył we mnie najbardziej, dawał mi pół roku. Tak więc początek mojego trzeźwienia był bardzo, bardzo trudny. Moje pierwsze dni po powrocie do Warszawy przetrwałem dzięki temu, że o 5 rano wychodziłem z domu, szedłem prawie kilometr do innego przystanku, aby nie iść przez osiedle, jechałem do Klubu Serce, w którym zazwyczaj siedziałem do później nocy, i ktoś z Klubu odwoził mnie do domu, abym nie miał kontaktu z pijanymi. Boże, jak ja bardzo chciałem nie pić… Bałem się, że jak już zacznę, to zapiję się na śmierć.

D.B.: No to jak Ci się udało?

P.N.: Po prostu – uwierzyłem, że jeżeli będę stosował zalecenia, które miałem zapisane w planie zdrowienia na najbliższy rok, to mam szansę nie wrócić do picia. Więc chodziłem na mityngi, do Klubu Serce, spotykałem się z trzeźwymi ludźmi, dużo czasu spędzałem poza domem – miejscem, gdzie piłem. Łapałem się wszystkiego, co mogło mi pomóc. Poszedłem na grupę odnowy duchowej, czytałem literaturę, nie bałem się dzwonić do ludzi ze Wspólnoty, jeśli miałem nawet najmniejszy problem… Musiałem się nauczyć wszystkiego od nowa. Wszystkiego! A przede wszystkim radzenia sobie z problemami bez alkoholu.

D.B.: Jesteś muzykiem rockowym, ale odkąd nie pijesz dajesz koncerty „trzeźwościowe”. Jak się w tym odnajdujesz?

P.N.: Muzyka to był mój wielki dylemat po odstawieniu butelki… Wcześniej, w 1993 roku, wydałem po pijaku płytę z moją kapelą. Jedna z piosenek – „Pijany anioł stróż prowadzi mnie jak chce” – była o tym, że właściwie picie to nie moja wina… Bo ja wszystkich obwiniałem, włącznie z moim aniołem… Później, w 1996 roku, dawaliśmy w Sopocie koncert i nawet nie pamiętałem, że grałem, że spadłem ze sceny… Byłem tak pijany i naćpany… To był mój upadek. I po tym wszystkim – po ukończonej terapii – ja naprawdę nie wiedziałem, czy kiedykolwiek będę w stanie wyjść na scenę … Bo ja nigdy nie występowałem na trzeźwo! Dla mnie to był kosmos. Ale kiedy w 1997 roku przestałem pić, wałkowałem ten temat przez kilka miesięcy ze swoim terapeutą, aż w końcu on powiedział: „Ty, to teraz będziesz dwa lata o tym gadał?! Może weź coś zrób z tym, spróbuj!”. No więc będąc dokładnie rok trzeźwym pojechałem do klubu Stodoła, w którym grałem i umierałem przez ostatnich parę lat. Spotkałem tam tych samych bramkarzy, co zawsze, i powiedziałem, że chciałbym zagrać koncert. A oni tylko zaśmiali się i odpowiedzieli: „Piotrek, daj spokój z tymi twoimi koncertami! To już jest historia.” Poszedłem do kierownika klubu – mówię mu, że byłem na terapii, że chciałbym spróbować zagrać koncert na trzeźwo, dla ludzi, którzy są trzeźwi. Odpowiedział: „Dam Ci wszystko: sprzęt, nagłośnienie i salę, ale jeden warunek – to ma być trzeźwy koncert.” I wtedy, po raz pierwszy, zagrałem na trzeźwo – było ponad 800 osób. Koncert trwał ze 3 godziny, z czego ja pamiętam 15 minut, bo był pełen wzruszeń, łez, emocji, że ja po prostu nie byłem w stanie tego wyrazić. Później Dorota Sosal napisała artykuł dla „Świata Problemów” pt. „Trzeźwy Rock w Stodole”. Jest w nim wypowiedź tych samych bramkarzy, którzy stwierdzili po koncercie, że czegoś takiego w życiu nie widzieli! I to był mój pierwszy koncert, dzięki któremu przekonałem się, że mogę i chcę coś takiego robić. Zobaczyłem też, ile radości dałem innym ludziom swoją trzeźwością. Była to oczywiście nadal muzyka rockowa, ale z innymi tekstami – bardziej osobistymi historiami, które przeżyłem i chciałem przekazać dalej. I tak to się zaczęło – krok po kroku zacząłem jeździć na różne zloty, występowałem dla ludzi trzeźwych, choć nie zawsze. Nie chodziło mi to, aby kogokolwiek nawracać. Nie chodziłem po knajpach, nie wyciągałem z nich nikogo, ale w ten sposób cały czas chroniłem siebie w pierwszym roku abstynencji. Po roku, dwóch latach nadal żyłem na „chwiejnych nogach” – o tę moją trzeźwość i abstynencję musiałem bardzo mocno dbać, pracować nad sobą. Ale dzięki temu dalej mogłem robić to, co kocham – zajmowałem się muzyką, pisałem teksty, tworzyłem coś dla ludzi…

D.B.: A jednak – dziś pracujesz nad swym trzeźwieniem, ale też pracujesz z osobami uzależnionymi. Jesteś terapeutą i prowadzisz z żoną ośrodek terapii uzależnień Od-Nowa…

P.N.: Owszem! Skończyłem wiele różnych szkoleń i warsztatów, aby profesjonalnie pomagać innym, choć nigdy nie przypuszczałem, że będę to robił. Bo tak, jak mówi Bohdan Woronowicz – alkoholik to człowiek, który lepiej się czuje po zdiagnozowaniu choroby. Kiedy wie, że jest alkoholikiem i zaczyna coś z tym robić, czyli trzeźwieć, to dużo lepiej się wtedy czuje niż kiedy jeszcze nie był chory, bo nie wiedział, że w ogóle jest… Trzeźwienie to proces zmiany całego swojego życia, zmiany siebie – zaakceptowania swojej bezsilności wobec alkoholu. Ale bezsilność nie oznacza bezradności. Mogę przecież korzystać z doświadczenia innych ludzi, którzy wyszli z uzależnienia, dziś są trzeźwi i sobie radzą. Trzeźwienie to też nauczenie się proszenia o pomoc. Kiedyś tego nie potrafiłem, bo uważałem, że wszystko wiem najlepiej. Później skończyłem program rozwoju osobistego, studium pomocy psychologicznej oraz studium terapii uzależnień i od 2008 roku jestem terapeutą. Jakiś czas temu wraz z żoną otworzyliśmy pod Warszawą ośrodek terapeutyczny, gdzie prowadzimy czterotygodniową terapię stacjonarną. Pracujemy na pierwszych trzech krokach – bezsilności, akceptacji i destrukcji. Pacjenci piszą prace, czytają je na grupach, dostają informacje zwrotne i utożsamiają się z problemem i fazą rozwoju uzależnienia, w której się znajdują. Później pracują nad akceptacją swojej choroby, a w ostatnim tygodniu – zdobywają motywację i plan zdrowienia – narzędzia, które pomogą im żyć w trzeźwości po zakończeniu terapii. Staramy się też pokazywać, że bez alkoholu, narkotyków czy leków można naprawdę dobrze się bawić. Bo dla pacjentów to jest zupełnie nowe doświadczenie. W toku terapii pokazujemy im również, że choroba nie jest przez nich zawiniona, że nie są gorsi czy inni, tylko są chorzy, i jeżeli będą korzystać z tych narzędzi, to mogą żyć godnie i na trzeźwo. Prowadzimy również warsztaty dla rodzin i osób współuzależnionych – staramy się im pokazywać, jak można funkcjonować w trzeźwości. Bo to nie jest wcale łatwe – uzależniony wraca do żony, dziecka i domu, w którym przez ostatnie 15 lat pił… A teraz nie pije i nie wie, jak ma się zachowywać. Bliscy też tego nie wiedzą…


D.B.: Po prostu się nie rozpoznają…

P.N.: Dokładnie. O ile nauczyli się „pijanego” życia –  wiedzieli, że przychodzi w takim a takim stanie, wszczyna awantury, itp., tak nie potrafią odnaleźć się w nowej sytuacji… Na naszych spotkaniach cała rodzina zdobywa wiedzę, jak powinna funkcjonować w nowych warunkach. W planie zdrowienia również alkoholik znajdzie wszystko, co powinien robić ze swoim trzeźwieniem przez kolejne pół roku – czyli chodzić na mityngi, grupy wsparcia, znaleźć sponsora, itd. Jeżeli będzie to robił, to jest duża szansa, że nie sięgnie po alkohol.

D.B.: Ty sam nie pijesz już od 16 lat. Czy zdarzają Ci się jeszcze nawroty? Zapala Ci się czasem jakaś lampka, że może lepiej czegoś nie robić, bo to może pokierować Cię nie tam, gdzie trzeba? Czy raczej w tej chwili jesteś już daleko od alkoholu?

P.N.: Jeżeli powiedziałbym, że jestem daleko od alkoholu…

D.B.: …to by znaczyło, że jesteś blisko…

P.N.: …to by znaczyło, że jestem nawet bardzo blisko! To po pierwsze. Po drugie – nie ma znaczenia to, czy nie piję rok, pięć czy dwadzieścia lat, bo różnica pomiędzy mną, a tym, kto teraz stoi pod sklepem i pije piwo, to kwestia tylko jednego kieliszka! Jeśli pójdę do sklepu i kupię alkohol, to myślę, że za dwa tygodnie, jak Bóg da, wciąż jeszcze będę stał pod sklepem… A o tej chorobie trzeba pamiętać każdego dnia. Ja mam akurat ten komfort, że cały czas jestem w temacie – słuchając moich pacjentów, którzy czytają o swoich destrukcyjnych zachowaniach i o tym, co nawyrabiali pod wpływem alkoholu, mogę utożsamiać się z chorobą. Dlatego jest mi łatwiej. Ale mimo to czasem miewam sny alkoholowe, bo jestem uczulony na tę substancję! Nie mówię, że za każdym razem, ale jak oglądam mecz w telewizji, widzę reklamę piwa i słyszę „tssssssssssst” – ten magiczny dźwięk otwieranej puszki, to nie czuję się najlepiej… Dlatego myślę sobie, że do końca życia nie będę daleko od alkoholu. Natomiast dziś swoją trzeźwość traktuję jako odpowiedzialność za swoje życie. To nie jest przecież tak, że ktoś mi zabronił, zakazał… Ja w każdym momencie mogę iść do sklepu, kupić flaszkę i się napić. Powiem nawet więcej – mogę ją kupić, schować i napić się gdzieś w lesie – i nikt o tym nie będzie nawet wiedział. Tylko że ja będę wiedział! Alkoholicy mają to do siebie, że…

D.B.: …są mistrzami manipulacji?

P.N.: Dokładnie tak. Dlatego swoim pacjentom powtarzam jak mantrę: „Wszystkich na świecie możecie okłamać, włącznie ze mną, ale jest jedna osoba, której nie okłamiecie – Wy sami. To Wy się będzie z tym dalej wozić i bujać. To na Was będzie ciążyło, nie na mnie”. Bo uczciwość wobec siebie jest podstawą trzeźwienia. Ja nie wiem, czy jutro się napiję, czy nie, za to wiem, że największym skarbem dzisiejszego dnia jest to, że się obudziłem, żyję i mam cel, aby dziś się nie napić. Znam ludzi, którzy zapili po 18 i 20 latach i wiem dlaczego: odeszli od tego, co się nazywa trzeźwieniem. W tej chorobie jest zresztą tak, że samemu nie da się wyzdrowieć. Potrzebny jest drugi, trzeźwy człowiek… Ja nigdy nie będę daleko od alkoholu również dlatego, że to jest moja tożsamość. Mądrzy ludzie powiedzieli mi kiedyś, że trzeźwienie to jest łaska, ale nie każdy z niej korzysta. To działa na tej zasadzie, że jeżeli jedną ręką będę się trzymać trzeźwości, czyli np. wspólnoty AA i trzeźwych ludzi, a drugą złapię się wiary w Boga, tego że dostałem niepowtarzalną szansę, to nie mam trzeciej ręki, aby sięgnąć po butelkę! To, że jestem uzależniony od alkoholu nie znaczy, że jestem słabszy, gorszy – mogę z tym żyć. Ale muszę dokonywać odpowiednich wyborów, ponieważ wiem, że dla mnie do końca życia alkohol będzie zagrożeniem. Z ogórka kiszonego nie zrobi się surowego. Moim ogórkiem kiszonym jest alkoholizm i ja już nigdy nie wrócę do picia towarzyskiego. Już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś… I mam świadomość, że jakbym teraz sięgnął po alkohol, to prędzej czy później bym umarł – jest to tylko kwestia czasu. Może to być tydzień, miesiąc, dwa miesiące… Ale na razie chcę sobie jeszcze trochę pożyć!

D.B.: Dziękuję za rozmowę!

Rozmawiała Dorota Bąk

Piotr Nagiel – muzyk, kompozytor, autor tekstów, wokalista zespołu STO%, jak również terapeuta ds. uzależnień, kierownik terapii ośrodka  uzależnień Od–Nowa, autor i realizator programu profilaktycznego dla  młodzieży „Dopóki masz wybór”.

Fot. archiwum prywatne P. Nagiel

Komentarze

shade2014-08-18 11:31:38

pomóżcie mi,żebym mogła pomóc jemu..prosze

shade2014-08-17 20:43:19

mój syn sie topi w narkotykach a ja nie potrafie mu pomóc...ginie w oczach a ja stoje i jedynie potraffie płakać.nienawidzę siebie za tą bezsilność,brak wiedzy i błędy ktore popełniłam i przez ktore on nie umie zyć

wiesław aa2014-08-13 15:40:54

13 lat,to najdłuższa moja abstynencja,przedtem kilka razy zapijałem,aż uświadomiłem sobie że jestem alkoholikiem,że sam sobie nie poradzę i tak przy pomocy AA PRÓBUJE zdrowieć.

Krzysiek alkoholik2014-07-16 22:17:46

Uczciwa i prawdziwa prawda .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *