Kiedy grał wszystko kręciło się wokół hazardu – obstawiania i myślenia o tym, ciągłego zdobywania nowych środków finansowych, ukrywania długów oraz okłamywania siebie i najbliższych. Hazard spustoszył życie Michała zarówno pod względem finansowym, jak i towarzyskim. Jak każdy nałogowy gracz stał się mistrzem kłamstwa i manipulacji. Aby zdobyć pieniądze, był gotów zrobić praktycznie wszystko i… stracił prawie wszystkich, których kiedyś kochał. Dziś nie gra już od 12 lat, zdrowieje i nadal stara się odbudować zaufanie żony. Oto jego historia.
Dorota Bąk: W jakim wieku się Pan uzależnił i jak szybko do tego doszło?
Michał, Hazardzista: Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo proszę mi powiedzieć, kiedy ogórek jest już ukiszony? Moje czynne granie trwało około trzy lata. Myślę jednak, że dość wcześnie hazard stał się dla mnie ważnym punktem dziennego rozkładu zajęć.
D.B.: Czy dziś potrafi Pan powiedzieć, jakie doświadczenia wpłynęły na Pana „pociąg do gry”? Być może dzieciństwo miało tu coś do rzeczy?
M.H.: Raczej nie chodzi o dzieciństwo – określiłbym je jako całkiem normalne i podobne do tych, jakie ma wiele tysięcy dzieci dorastających na blokowiskach. Może nawet miałem trochę więcej szczęścia, bo odkąd pamiętam na każde święta wyjeżdżałem z rodzicami w góry… Dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. W mojej rodzinie nie było problemu z alkoholem ani przemocy. Ja jednak bardzo szybko rozpocząłem tzw. dorosłe życie. Praca, odpowiedzialność, pieniądze… Byłem sternikiem własnego okrętu – to mi się podobało. W końcu otworzyłem prywatną działalność. Pod względem finansowym wszystko szło bardzo dobrze, jednak rodzina została już gdzieś w tyle. Poświęcałem coraz więcej czasu na zarabianie i zdobywanie nowych klientów, a kiedy nadszedł kryzys finansowy, w moim życiu pojawił się nowy czynnik – stres. Niepewność dotycząca przyszłości sprzyjała jeszcze większemu zaangażowaniu w pracę. Pewnego dnia – miałem wtedy około 25 wiosen – przypadkowo posmakowałem gry na automatach. Taki był początek. Czy spirala zapracowania i stresu była głównym czynnikiem i początkiem mojego uzależnienia? Tego nie wiem w stu procentach, ale dziś mogę tak przypuszczać.
D.B.: Co dawał Panu hazard?
M.H.: Odnalazłem w nim moją odskocznię i drzwi do świata, w którym miałem czas tylko dla siebie. Dodatkowo podczas grania mogłem zapomnieć o przyziemnych problemach, ponieważ hazard pozwalał mi się oderwać. I to na każdym z etapów – na początku była to chwila wyciszenia i niemyślenie np. o utracie klientów. Później stało się to sposobem, by choć na chwilę poczuć się bezpiecznie. Bo kiedy pojawiły się długi, a ja nie miałem możliwości ich spłacania, praktycznie całą dobę czułem strach. W gralni wiedziałem, że nikt mnie nie znajdzie. Tam odpoczywałem.
D.B.: Pamięta Pan, jak wyglądało Pana życie i codzienność z hazardem w tle?
M.H.: Raczej jak wyglądało moje granie z życiem w tle…! Gdy byłem już ostro wciągnięty w granie, to wszystko się wokół tego kręciło. Nie chodzi mi tylko o faktyczne obstawianie lub myślenie o tym, a raczej o ciągłe koncentrowanie się na zdobywaniu nowych środków finansowych, ukrywaniu długów oraz okłamywaniu siebie i najbliższych. Może to przykre i bolesne, ale w tamtym okresie rodzina, przyjaciele, a tym bardziej znajomi, stali się dla mnie jedynie furtką do zdobywania pieniędzy. Takie uczucia, jak miłość, zaufanie, wierność totalnie straciły dla mnie swoją wartość. Powiem więcej – w sposób bezlitosny wykorzystywałem je do osiągnięcia celu. Hazardzista jest najlepszym kłamcą na świecie. Aby zdobyć pieniądze zrobi praktycznie wszystko, a jego plany, by osiągnąć cel, są często tak misternie utkane, by nikt się w nich nie połapał. Wykorzystywałem dobre serce rodziców, słabe punkty znajomych oraz zaufanie rodziny. Hazardzista potrafi patrzeć ci w prosto w oczy, przysięgać na Boga i kłamać, że ta pożyczka jest mu niezbędna do przeżycia.
D.B.: Mówi się, że uzależniony musi sięgnąć dna, zanim zacznie się leczyć i zmieni swoje życie. Co było Pana dnem?
M.H.: W pełni zgadzam się z tym stwierdzeniem. Dno dnu nierówne. Dla kogoś dnem będzie przegranie miesięcznej wypłaty, dla kogoś utrata żony, a dla jeszcze innej osoby – próba samobójcza. Co było moim dnem? Uświadomienie sobie, że nieważne ile razy przysięgałbym sobie, że był to ostatni raz, to i tak lądowałem w gralni. Poza tym brak ciągłości finansowej i pukający do drzwi komornicy. W efekcie – co najgorsze – do tego wszystkiego musiałem się przyznać żonie… Hazard spustoszył moje życie zarówno finansowo, jak i towarzysko. Pieniądze są jednak do odrobienia. Najgorsze, co spotyka hazardzistę, to samotność. Straciłem praktycznie wszystkich, których kiedyś kochałem. Istnieją zdarzenia, których dziś może nie tyle się wstydzę, bo to, co robiłem było kierowane umysłem chorej osoby, czyli mnie, o ile nie mogę zrozumieć i pojąć, że byłem w stanie wyrządzić takie świństwa innym ludziom. Mogę też jedynie przypuszczać, jaki horror zgotowałem mojej rodzinie, bo nigdy nie byłem w ich skórze i nigdy nie pojmę krzywd i cierpień, jakie przeze mnie przeżywali… Niestety z rozmiaru strat zdałem sobie sprawę dopiero, gdy zacząłem trzeźwieć. Potem właśnie zaczął się długi, trudny i mozolny proces pracy nad sobą i odnawianiem utraconych kontaktów.
D.B.: Dziś nie gra Pan już 12 lat. Jak zaczęła się Pana droga ku zdrowieniu? Czy rodzina uczestniczyła w tym procesie?
M.H.: Owszem, rodzina uczestniczyła, ale to ja rozpocząłem ten proces, bo sam chciałem skończyć z graniem. Myślę, że to jest najważniejsze w zdrowieniu – to uzależniony musi chcieć, a rodzina może jedynie pomóc. Czasami żałuję, że nie uczestniczyłem w terapii, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Nie zdecydowałem się na nią, ponieważ krótko po tym, jak zaprzestałem grania, wyjechaliśmy z żoną i małym synkiem za granicę, gdzie mieszkamy do dziś. Ktoś może powiedzieć, że znalazłem sobie wytłumaczenie… Możliwe. Możliwe też, że to był mój błąd i w pewnym sensie tchórzostwo. Uczestniczyłem jednak w mityngach dla Anonimowych Hazardzistów i przez dłuższy czas utrzymywałem ścisły kontakt ze zdrowiejącymi hazardzistami. To dzięki nim jestem dziś tym, kim jestem, i bardzo im za to dziękuję.
D.B.: Jak to się stało, że trafił Pan na swój pierwszy mityng?
M.H.: Najpierw szukałem pomocy w Internecie. Robiłem sobie różne testy sprawdzające, czy jestem uzależniony, czy nie. Czasami oszukiwałem sam siebie, by nie stanąć przed odpowiedzią: „tak”. Po którymś razie, kiedy to po raz kolejny złamałem daną sobie przysięgę i przegrałem pieniądze, umówiłem się na wizytę z psychologiem. Ten polecił mi spotkania Anonimowych Hazardzistów. Oczywiście nie poszedłem tam od razu, a niestety jeśli nie zrobi się tego szybko, to chory umysł tak zaciemni problem, że o temacie można zapomnieć. No i ja też – mówiąc wprost – olałem to. Postanowiłem zobaczyć, jak to jest na przysłowiowym dupościsku. Wytrzymałem parę dni, ale w końcu zagrałem i znowu przegrałem. Wtedy, na ogromnym kacu moralnym, odnalazłem miejsce i spotkania AH. Tak to się zaczęło. Potem wyjechałem za granicę, ale nadal, a może nawet częściej, miałem kontakt z grupą przez Internet. To oczywiście nie to samo, ale musiało wystarczyć. Czasami byłem nawet skłonny odnaleźć takie spotkania w obecnym miejscu zamieszkania, ale… no właśnie, tego trochę żałuję i właściwie to sam nie wiem, czemu jakiś nawrót nie „zassał” mnie ponownie w ostre granie. Chyba tylko dlatego, że bardzo nad sobą pracowałem i nie chciałem przechodzić tego wszystkiego raz jeszcze.
D.B.: Co jest najtrudniejsze w trzeźwieniu?
M.H.: Najtrudniejszy jest chyba pierwszy krok, czyli przyznanie się przed samym sobą, że nie mam kontroli nad własnym życiem i że to hazard ma nade mną władzę. Następne kroki także są trudne… Myślę, że gdy już zdałem sobie sprawę z problemu i postanowiłem coś z tym zrobić, to najtrudniejsze były szczere rozmowy i odzyskiwanie utraconej rodziny oraz przyjaciół. Należy wspomnieć także o nawrotach i nauczeniu się, jak sobie z nimi radzić. Po zaprzestaniu gry i wejściu na drogę zdrowienia nachodziły mnie one bardzo często. Pamiętam, że miałem niesamowitą ochotę na granie i nie mogłem usiedzieć w domu. Wiedziałem, że to minie, ale trzeba było sobie jakoś z tym radzić. Najlepszym wyjściem było spotkanie ze znajomym z grupy AH. Wiem, że w tym okresie byłem wręcz nie do wytrzymania w domu. Było ciężko zarówno mnie, jak i mojej żonie. Podziwiam ją, że wytrzymała te moje zmiany nastrojów. Później, gdy nauczyłem się planować dzień oraz zajmować myśli czymś innym, np. sportem, nawroty były rzadsze i słabsze. Objawiały się one rozdrażnieniem, kłótliwością i obrażaniem się na cały świat. Nadal byłem rozregulowany emocjonalnie. Z czasem jednak człowiek uczy się rozpoznawać nadchodzące nawroty. Można to odczytać z własnego zachowania i sposobu myślenia. Oczywiście najlepiej im zapobiegać. Są pewne czynniki – przynajmniej w moim przypadku – które aktywują nawrót. Są to stres, przemęczenie, głównie psychiczne, brak snu i odpoczynku między zajęciami, niepewność jutra oraz zbyt duża ilość wolnego czasu. Staram się zapobiegać nawrotom stosując pewne proste triki. Planuję swój dzień tak, aby był w nim czas na pracę, przyjemności, odpoczynek, aktywność fizyczną i kontakt z rodziną. Nie „zwalam” sobie na głowę zbyt wielu zadań na jeden dzień. Planuję i staram się to wszystko realizować. Oczywiście, mimo zabezpieczeń, nachodzą mnie nawroty, ale nie są one już tak silne, jak kiedyś. Czuję wówczas rozdrażnienie, brakuje mi cierpliwości, czasami mam myśli depresyjne i dążę do samotności. Wtedy właśnie należy wyjść do ludzi i próbować – choćby przez zaciśnięte zęby – uśmiechnąć się. Wiem, że to trudne, ale konieczne, aby jak najszybciej ten parszywy okres minął.
D.B.: Co dziś, z perspektywy lat abstynencji, myśli Pan o swoim doświadczeniu z hazardem?
M.H.: Uzależnienie nie dotyka tylko pewnych grup społecznych – tak samo nie ma reguły, kto może zachorować na AIDS, a kto nie. Istnieje pewien stereotyp osób uzależnionych. Często wydaje się, że jest to człowiek brudny, w podartym ubraniu, pijany i śpiący na ławce w parku. Nic bardziej mylnego! Uzależnić się od hazardu, szczególnie w dobie Internetu, jest bardzo łatwo i to cholerstwo może dopaść praktycznie każdego. To moja prywatna obserwacja.
D.B.: Jakie jest teraz Pana życie, czyli bez grania?
M.H.: Powiem krótko – wspaniałe! Kocham życie. Regularnie uprawiam sport, startuję w maratonach organizowanych w całej Europie i robię wiele wspaniałych rzeczy, które mi i moim bliskim sprawiają frajdę. Aby jednak nie było tak kolorowo, narzuciłem sobie pewne żelazne zasady, których do dziś przestrzegam. Przede wszystkim omijam z daleka wszelkiego rodzaju gralnie. Nie chcę nawet myśleć, jak bym się później zachował. Mogę jednak przypuszczać, że myśl o graniu powróciłaby jak bumerang, tylko ze zdwojona siłą. Nie mam też dostępu do większych sum pieniędzy – umówiliśmy się z żoną, że to ona będzie głównym skarbnikiem rodziny.
D.B.: Trzeźwienie nie oznacza wyłącznie zaprzestania grania, a zmianę podejścia do siebie i otaczającego świata… Czym jest dla Pana zdrowienie?
M.H.: Dobrze powiedziane. Faktycznie, samo zaprzestanie grania nie oznacza zdrowienia. Dla mnie zdrowienie to proces, który będzie trwał całe moje życie, aż do śmierci. Nigdy nie będę wolny od hazardu. To siedzi we mnie i jedyne – albo aż – co mogę zrobić, to poznać siebie na tyle, by hazard nie zaczął ponownie kierować moim życiem. Bardzo ważne jest dla mnie dobre planowanie dnia i tygodnia, zgodnie z powiedzeniem „nie za dużo, nie za mało”. Staram się unikać zbyt długo utrzymujących się sytuacji stresowych i nie przemęczam się psychicznie. Tak, wiem – w obecnych czasach nie jest to łatwe, ale jednak możliwe. Dla mnie to sprawa pierwszorzędna. Dodatkowo ważna jest także nauka radzenia sobie w okresach nawrotów. Jeżeli o mnie chodzi, to – tak jak mówiłem – teraz zdarzają mi się one dość sporadycznie i nieregularnie, ale gdy nadchodzą, to jest dowód na to, że muszę nieco skorygować moje życie i obowiązki. Ważnym elementem zdrowienia jest też uczestnictwo w mityngach AH. To właśnie one uratowały mi życie. Niestety już od dawna się na nich nie pokazywałem i faktycznie mam coś do nadrobienia, bo najgorsze, co może przytrafić się hazardziście lub ogólnie mówiąc osobie uzależnionej, to – po pierwsze – poddanie się nawrotowi i rzucenie się w ciąg, a po drugie – popadnięcie w samozachwyt i nadmierną pewność siebie. To jest pierwszy krok do zjazdu w dół.
D.B.: Napisał Pan książkę o człowieku uzależnionym od hazardu. Bohaterowi dał Pan swoje imię. Ile jest Pana w Michale z książki?
M.H.: Na początku miała to być moja historia, lecz gdy tak pisałem i pisałem to uznałem, że to, co ja przeszedłem nie będzie dość szokujące dla zwykłego odbiorcy. Tak, pograł sobie – co prawda narobił długów, skrzywdził rodzinę, ale teraz jest zdrowy i szczęśliwy. Taki obraz mógłby się pojawić w wielu głowach. Ja jednak nasłuchałem się tak niesamowitych historii o tym, co wyprawiali ludzie pod wpływem potrzeby grania, że uznałem, iż należy stworzyć bohatera książki, który weźmie na swoje barki większość tych prawdziwych historii. Od początku książka miała szokować i ukazywać brutalność tego uzależnienia. Mam nadzieję, że cel osiągnąłem. Dla mnie z kolei jest ona pewnym symbolem, swego rodzaju „przypominajką” o tym, kim byłem kiedyś i do jakiego stanu się doprowadziłem ulegając roślinie, którą sam posadziłem w moim ogrodzie.
D.B.: Dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała Dorota Bąk
fot. iStock
Komentarze
roberto2014-05-13 16:57:56